środa, 4 kwietnia 2018

Wszystko przemija...

Nigdy nie byłam fanką młodzieżowych wokalistów czy boysbandów. Jednak i tacy muzycy potrafią mnie mile zaskoczyć, zwłaszcza, kiedy dorastają i kreatywnie prowadzą swą solową karierę. 


Całe albumy zachwycają mnie rzadko. A ponieważ zakochałam się w płycie byłego członka One Direction - musiałam napisać o solowym albumie Harry'ego Styles'a. I mimo, że jeden z utworów tego artysty pojawił się w poprzednim poście, z chęcią do niego powrócę.


Harry Styles swój debiutancki album zatytułował... po prostu Harry Styles. Krążek swoją premierę miał prawie rok temu, 12 maja 2017 r. Dopiero niedawno usłyszałam promujący ją singiel - Sign of the times (tłum. "znak czasu"). No cóż, nie zawsze idę z "duchem czasu" i jestem na bieżąco z nowościami w świecie sztuki. Płyta została świetnie przyjęta, a debiutancki singiel pobił rekord sprzedaży piosenek Adele. Mimo to, krążek wciąż nie był odkryty przez wszystkich słuchaczy - świetnym przykładem na to jestem ja. Dzięki temu mogę przypomnieć o płycie tym, którzy ją znają i pozwolić słuchaczom skonfrontować swoje odczucia z moimi. Mogę też zapoznać z albumem te osoby, które tak jak ja, wcale nie znały jej wcześniej. Któregoś razu włączyłam video do promującego płytę utworu. To okrycie spowodowało, że całkowicie odleciałam. Wyżej niż Harry w teledysku. Tekst niebanalny, chociaż prosty. Muzyka łagodna, mimo, że zadziorna. Teledysk piękny i skromny, ale wcale nie taki oczywisty. Właśnie taka kompozycja porusza mnie najbardziej. Prostota przełamana ogromnym talentem - cóż chcieć więcej?

Oznaką czasu jest przemijanie. Tak ujęłabym przekaz twórczości Styles'a jednym słowem. Przemija wszystko - młodość, beztroskie chwile, miłość. Zdając sobie z tego sprawę gdzieś tam wyłania się Harry śpiewając: nie płacz, wszystko będzie dobrze - tak to już jest. Przemijanie dopada każdego, czy chcemy tego, czy też nie. Kończy się coś, ale też i coś się zaczyna. Każda sytuacja naszego życia to pewna historia. Może swoje, może zasłyszane opowieści młody Brytyjczyk zamknął w dziesięciu utworach. 

Kiedy pierwszy raz usłyszałam Meet me in the hallway pomyślałam, że słyszę coś, co tak bardzo przypomina mi twórczość naszego Dawida Podsiadło. Ciekawe brzmienie oprawione dźwiękami gitary. Sama melodia kojarzy mi się z zachodem słońca, i pewnie to dobry trop - sam utwór jest jak sunset, tyle, że emocjonalny. Egzystencjalnych, męskich rozterek z domieszką pierwiastka żeńskiego na płycie jest jeszcze więcej. Jak wspomniałam, wszystko kręci się wokół przemijania. I kiedy dwoje ludzi burzy to, co między nimi jest, stają się tylko zjawami - tak możemy usłyszeć w utworze Two ghosts. Jest to kolejna ballada, która rozpieszcza uszy. 

Ballad na płycie jest wiele. Utrzymane są w popowo-rockowym klimacie. Dominują gitary: klasyczna i elektryczna, a także perkusja i instrumenty klawiszowe.  Jak trzy poprzednie ballady, każda inna odnosi się do tego, co niezrozumiałe, stale rozpamiętywane. Tak jest w piosence Ever since New York - czyli o co pyta mężczyzna, gdy kobieta milczy... . Ostatni utwór, który na krążku nosi numer 10, zatytułowany From the dining table, udziela nam natomiast informacji dotyczącej tego, co mężczyzna robi, gdy odpowiedzi na zadane pytanie nie uzyska. I tak o to właśnie, próbuje zagłuszyć myśli... smutne wnioski w interesującej balladzie.

Jednak twórczość Harryego nie jest aż tak muzycznie spokojna jak udało mi się ją przedstawić. Sztuka jaką stworzył artysta to również zadziorne, rockowe utwory. Osobiście uważam, że jest takie piosenki Styles'a są połączeniem dorobku The Beatles, Davida Bowie i The Rolling Stones. Słyszę to szczególnie w utworach Only angel, Carolina i Kiwi. Rockowe brzmienie i zupełnie inne historie: niby o kobietach, obok których ciężko przejść obojętnie, ale... kto wie? W każdym razie ekspresyjność, jaka pojawia się u muzyka w trakcie wykonywania tych utworów sprawia, że nie można oderwać od niego wzroku! Ruchy niczym Jagger'a, owładają ciało stojącego na scenie Styles'a. Dla mnie bomba! Kiedy - i tak słucham tych utworów, i tak patrzę na jego taniec, mam ochotę założyć czarną, skórzaną ramoneskę, pomalować usta na czerwono i sama ponieść się chwili i muzyce.

A kiedy słyszę Woman, dodatkowo wskoczyłabym w czerwoną sukienkę. Zrobiłabym to dlatego, że utwór ten kojarzy mi się z tym kolorem, a także pełen jest przelanej krwi i wylanych łez. A wszystko to w bardzo zmysłowej formie. Jednak, żeby nie było tak smutno i melancholijnie, na koniec chciałabym odnieść się do mojego ulubionego (zaraz po Sign of the times) utworu z tej płyty, czyli Sweet Creatures. Wszystko przemija, ale proces ten można zatrzymać - wystarczy tylko chcieć i starać się z całych sił. I wtedy serce podpowie dokąd należy podążać :). 

Jestem ciekawa, jakie są Wasze spostrzeżenia. W każdym razie gorąco zachęcam do przesłuchania płyty. Byłoby mi miło, gdyby ktoś zechciał podzielić się własnymi refleksjami, bo może ktoś tę sztukę "słucha" zupełnie inaczej niż ja...








Zdjęcie grafika: Grafika Google

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz