poniedziałek, 1 lipca 2019

O słodkim zapachu lata

Chłód... lubię ten okalający ramiona chłód wiatru, który delikatnie kołysze koronami drzew zaraz po zmroku. Ten chłód jest jak oczyszczenie, zwłaszcza, gdy cały dzień żar lał się z nieba. Można zachłysnąć się tym wiatrem, delektować orzeźwiającym dotykiem i być wdzięcznym, że chociaż na parę godzin ziemia ostudzi się, aby o świcie znów zapłonąć. 



Nie przypadkiem piszę o letnim wieczorze. Niestety nie ta pora dnia jest głównym bohaterem mojego wpisu, ale ma z nim wiele wspólnego. Chciałabym opowiedzieć Wam historię pewnej mojej znajomej, o której właśnie po zmroku myślałam. Stałam sobie w ogrodzie i tak jak opisałam wcześniej, cieszyłam się, że spadła temperatura. Pobliska lampa nastrojowo oświetla podwórze, a mnie w tamtej chwili niewiele już do szczęścia było trzeba.

Nie pamiętam dokładnie kiedy nastąpił początek naszej znajomości. Czy było to wiosną dwa lata temu? A może trochę wcześniej? Pamiętam tylko, że spotkałam ją w jednym ze sklepów i jedno spojrzenie sprawiło, abym zapragnęła ją poznać, a ona chyba mnie. Powędrowała razem ze mną do sprzedawcy, a później razem wyszłyśmy na ulicę i koniecznie chciałam pokazać jej gdzie mieszkam. Nie wiem czy moje ówczesne lokum zrobiło na niej wrażenie, ale wiedziałam, że nie zagości tam na długo. Kiedy wyjeżdżałam na weekend w rodzinne strony, zabrałam ją ze sobą. Już tam została. Ze mną w Warszawie nie miałaby tak dobrego życia. Trudno było się rozstać, ale zostawiłam ją w dobrych rękach i dla jej dobra. 

Mijały tygodnie, a ona czekała. Wiedziałam, że wypatruje wiosny równie mocno jak ja. Chciała wraz ze mną skąpać się w cieplejszych promieniach słońca i rozkwitnąć, zastygając w półuśmiechu. W końcu nadszedł ten dzień - wymarzony i idealny do tego, aby się rozwinąć. Przygotowałam starannie wszystkie potrzebne mi rzeczy, nie zapomniałam o niczym, ale tak wiele przecież zależało od niej. Do wspaniałej doniczki nasypałam ziemię i drobne jej ziarenka, a potem delikatnie skropiłam wodą. Ona, ona miała tylko cieszyć się z tego i zacząć kiełkować. Moja Lawenda.

Lawenda to roślina uprawiana w ogrodzie. Wiedziałam o tym, ale tak bardzo chciałam ją mieć przy sobie. Zaryzykowałam i próbowałam hodować ją na parapecie. W wakacje była już całkiem sporych rozmiarów, ale porównując ją z tymi jej kuzynami, którzy mogli wzrastać poza murami budynku, moja Lawenda była jednak mała. Długo zastanawiałam się jak mogłabym pomóc mojemu kwiatu. Na szczęście w porę pojawił się zdrowy rozsądek w postaci mojej mamy, która to zaproponowała przesadzenie Lawendy do ogrodu. I chociaż bywam uparta, to posłuchałam jej rady.

Po dwóch latach, właśnie w ten letni wieczór delektuję się chłodnym wiatrem... i zapachem, który otula mnie swoją wonią. To moja Lawenda - duża, z pięknymi kwiatami. W doniczce nigdy nie rozrosłaby się tak, jak rośnie na wolności. A ja cieszę się jak dziecko kiedy mogę dotknąć jej swoją dłonią, a ona obdarowuje mnie swym słodkim, lawendowym aromatem. 

Z nami przecież jest tak samo. Czasem tkwimy w doniczce, może nawet ktoś o nas dba i troszczy się, aby niczego nam nie brakowało, a mimo to nie zachwycamy. Chcemy rosnąć, a nie możemy. Nie jesteśmy do końca wolni, bo jednak ofiarowana nam przestrzeń jest tylko namiastką wolności. A ogród, nasze docelowe miejsce może być przecież tuż za rogiem... I może warto przyjrzeć się samemu sobie i bliskim nam osobom, czy przypadkiem nie należy zabrać się za pikowanie roślin?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz